Zaufać przejęzyczeniu
Joanna Mueller o poezji Jaroslawa Lipszyca
   


    W literaturze należy rozważać językowe utopie.

    - R. Barthes Đ

   

    Jarosław Lipszyc przypomina muchę. Najpierw sam dał się złapać na lep języka, a teraz zwabia innych w lingwistyczną pułapkę. Nie on jeden wybrał więzienie słów na wolności. Wcześniej byli Wat, Białoszewski, poeci Nowej Fali, całkiem niedawno dołączyli do nich inni "chłopcy spod znaku Foucaulta" Đ Sosnowski, Siwczyk, Kobierski. Na ich tle autor Poczytalni wyróżnia się, zadziwia radykalnością zasady, która u jego poprzedników pojawiała się jako alternatywna, czasem marginalna, u Lipszyca natomiast staje się "wyjściem jedynie możliwym".

    A zaczęło się jak zawsze od języka wysuwanego powoli / na pozycje zasady naczelnej. Na pytanie "być czy być w słowie" Lipszyc odpowiada jednoznacznie. Słowo dawno wyszło z życia, skazani jesteśmy na rzeczywistość języka, bez żadnych względów dla kontekstu. Młody poeta wywraca na nice starożytną zasadę mimezis Đ słowa nie naśladują już rzeczy, one same są przez rzeczy nieudolnie kopiowane. Wybór Lipszyca jest nie tylko sferą estetyki, to wybór ontologiczny. Niewinne "przejęzyczenia", które w potocznym odbiorze mają status pomyłki, są w pojęciu autora powtórzeniem gestu Stwórcy, który słowem ustanawiał nowe byty. "Prze - języczenie" Đ to nic innego jak przekroczenie granic ludzkiej mowy. Przełamane i złożone na nowo słowa, pozbawione pierwotnych desygnatów, układają się na naszych oczach we "wtórną fizyczność", której magia mami, uwodzi, wciąga, której poddajemy się, bo nawet jeśli jest ziemią jałową, nawet jeśli przypomina raczej unicestwianie niż stwarzanie, odkrywamy ją chętniej niż płaski i zwyczajny ląd realności.

    Dlaczego Poczytalnia urzeka, dlaczego czytelnik decyduje się zaufać tej "dosłownej - - niedorzecznej" rzeczywistości ? Lipszyc popisuje się rzemiosłem magicznym, które opanował do perfekcji. Zadziwia na dwa sposoby. Najpierw (sposób nr 1) wyrywa słowo z wszelkich możliwych systemów i kontekstów, kładzie je pod lingwistycznym mikroskopem, a potem, z badawczą dociekliwością, kawałkuje je, przewraca, dekonstruuje i patrzy na nie z każdej strony. Przypomina to trochę zasady noveau roman,, przeniesione na grunt poezji, tyle tylko, że tam różnym punktom widzenia poddawano przedmioty i zdarzenia, tu Đ symultanicznie i wielokrotnie ogląda się słowo. Ta logika re-fleksyjna, jak nazywa to działanie Lipszyc, prowadzi dalej. Znaczenie słowa zależy od tego, kto na nie patrzy, to zaś wymaga pojawienia się kontekstu (czas na sposób nr 2). Autor odrzucił tradycyjną referencję języka, dlatego w miejsce rzeczywistości musi ustanowić nowy kontekst Đ kontekst Czytelnika. W tym miejscu pojawia się zagadnienie, o którym w refleksji nad lingwizmem zazwyczaj się zapomina, a którego w odniesieniu do poezji Lipszyca nie da się pominąć milczeniem Đ problem odbioru.

    Poczytalnia przez swą "niepoczytalność" (językowe szaleństwo) nigdy nie stanie się dziełem "poczytnym". To poezja dla wybranych i Lipszyc ma tego pełną świadomość. Podziwiam jego odwagę nie schlebiania gustom odbiorców, a jednocześnie fascynuje mnie umiejętność tworzenia przedziwnych zdarzeń-zderzeń, w których "ja autorskie" i "ja czytelnicze" przemienia się w my pisane razem. Obie strony aktu twórczego obdarzają siebie nawzajem szacunkiem, bo tylko tak możliwe jest przeżycie "przyjemności obcowania z tekstem". Autor, którego poezja jest nie tyle "językiem pozarozumowym", ile raczej "pozą na język rozumowy", stawia odbiorcy nie lada wymagania. Żąda erudycji ("czytelnik" to znaczy "ten, który czyta", powinien więc wiedzieć, kim są Foucault czy Derrida, znać się na świętych księgach judaizmu i chrześcijaństwa, odczytywać kulturowe i intertekstowe tropy, którymi wypełnione są wiersze Lipszyca), ale wcale nie temu wymaganiu jest sprostać najtrudniej. Młody poeta łączy bowiem niezwykłą wiedzę z obłąkańczą afazją, bełkotem szaleńców, tak dobrze znanych z "klinik" Michela Foucaulta. Czeka na "porozumienie w niezrozumieniu", z nadzieją, że kiedyś runą tłumy w ramiona wieczystym obłędom, a znaczenie stanie się uchwytne już tylko w kategoriach bezsensu. Odbiorca już dziś musi wczuć się w Lipszycowy idiolekt-idiotlekt, już dziś musi nauczyć się czytać tak, jak będą być może potrafiły rzesze post-ponowoczesnych "późnych wnuków".

    Wiersz otwierający zbiorek nosi tytuł Słuchaj Đ to chyba najważniejsze przykazanie twórczości Lipszyca (a może w ogóle każdej twórczości ?). Słuchaj, Czytelniku, bo nic nie jest oczywiste, każda lektura to nowe narodziny słowa (bo przecież wyraz nigdy nie jest jednoznacznie "wyrazisty"). Słuchaj, ale aktywnie, tak jak się tańczy albo kocha, w rutynie spotkań-splątań, w której wszystko jednak harmonijnie w rytmie na dwa się dobrze składa. Filozofia Lipszyca, którą nazywam "filozofią re-", to wysubtelniony proces nieograniczonej semiozy, który zstąpiwszy z kart czytanych zapewne przez autora ksiąg o semiotyce, stał się konkretem Đ tomikiem wierszy. Re-interpretacja jest re-inkarnacją. Słowo pozostanie martwe, dopóki odbiorca nie wsieje w nie nowego życia Đ jednostkowego znaczenia. Sens ten zaistnieje tylko przez chwilę Đ zamigoce, olśni, a potem zgaśnie bezpowrotnie, by zrobić miejsce nowemu znaczeniu. Trochę to smutne, ale na tym właśnie polega magia (poezja, życie wreszcie) Đ piękno pojawia się w błysku, chwilce, kruchości i przemija tak nagle, jak się narodziło.

    Długo trzeba się uczyć poezji Lipszyca. Pierwsze pojawia się poczucie obcości i uwięzienia w "prymatni-prywatni" słów. Jakim prawem Đ pyta czytelnik Đ żąda się ode mnie "istnienia w cudzym słowie", skoro trudno jest mi być nawet we własnym idiolekcie ?! Można w tym momencie odłożyć Poczytalnię na półkę, powtórzyć za poetą nic z ciebie nie zrozumiałem, i nigdy już do tej poezji nie wrócić. Można jednak pójść inną drogą, powędrować głębiej w zaułek języka. To sfera magiczna, którą po parokrotnym przeczytaniu wierszy Lipszyca zaczyna się odczuwać i rozumieć. Na tym etapie odbiera się już samego siebie jako jedno z ogniw reinkarnacji. Ten sam wers, przeczytany wielokrotnie w przeciągu paru sekund, za każdym razem znaczy coś innego, jego sens wciąż na nowo umiera i odradza się, a czytelnik, który przecież na równi z twórcą decyduje o losie tekstu Đ jest unicestwiany i wskrzeszany wraz z nim. Cyniczne pytanie ze wstępnej lektury (" czy mi styka ta lingwistyka? ") zamienia się w przekonanie o "mistyce lingwistyki" Lipszyca, a to, co wcześniej oceniało się jako zwykłą niekomunikatywność, zaczynamy traktować nie jako bełkot zmierzający ku milczeniu, lecz jako nowy model komunikacji, który być może kiedyś stanie się powszechnie obowiązującym systemem językowym.

    Na razie "lingwizm absolutny" Lipszyca jest zjawiskiem osobnym. Na szczęście zresztą, bo tylko to, co pojedyńcze, pozasystemowe i (choć totalne) nie totalitarne, może być nazywane poezją. Lipszyc nie boi się "samości" (samotności) w języku, wie bowiem, że każdy z nas jest na nią skazany. Poezja to "miejsce wspólne", w którym zwykła komunikacja (komunikacja miejska = miejscowa wrażliwość) przemienia się w zespolenie, w communis dwóch idiolektów. Tu "samość" znaczyć zaczyna "toż-samość".

    Cieszę się, że zabrnęłam w ten zaułek, że odnalazłam własne znaczenie w cudzym słowie. Nie dlatego istnieje język, że ma jakiś sens. Đ powiada Foucault. Język istnieje, bo istnieje, nic więcej. U Lipszyca Đ istnieje mądrze, dojrzale i pięknie. I to wcale nie jest pułapka, w którą wpada naiwna mucha. To otwarcie pewnych granic, które dotąd były zamknięte. Warto się z tą poezją utożsamić. Warto zaufać temu przejęzyczeniu.



    J. Lipszyc, Poczytalnia, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2000, s.38.