Wiersze
Marta Podgórnik


rocznik

1994, klasa francuska. biblią jest sartre, faustem
von daniken. nowa wrażliwość dopiero ma nadejść.
seks egzystuje na marginesie prestiżowych randek,
powinność pojmujemy powierzchownie, czas względnie.
niektóre miały nieszczęście zrozumieć do końca
zawiłość prawdopodobieństwa, inne przejąć się nazbyt
sprawą leukonoe. kanały percepcji lada dzień pękną
uwalniając owoc najpierwszych decyzji. nic nie wiemy,
lecz pisze się już schyłek naszej historii;
choć każda wierzy że się zabezpieczy,
a w razie czego nie pozbędzie się.


risum teneatis

przymykam oczy i teraz to dworzec odjeżdża; ja
tak chętnie się uczę: biedermeier, książki,
darowana godzina wystana w kolejce w muzeum.
ale oto nadjeżdża feralny wagonik, filigranowe
tancerki sposobią desant, parująca kawa
i kokosowy przysmak twojej matki kiedy wpadam
na plotki i słucham jak richter
którego wcześniej nie słyszałam gra świetnie
i grać będzie zawsze: impassibilite,
indicible, prawie jestem pewna; zwykle dość
dużo zmyślam, męczę się skłonnością, moje
obietnice muszą być próżne jak smak
wywiedziony z lektur, odbicie sylwetki
w wyszczuplającym lustrze do którego skradam
się jak do twego snu kiedy znów jest jesień
tonę we łzach na dworcu, bo nie chciałeś
pójść ze mną do łóżka.


trzydniówka

wanna znów pełna twoich włosów, czy to w co patrzymy
warte jest uwagi czy pomoże nam w czymś błękit i inne
aspekty dobrych drinków czy nie za dużo fochów

bo poza wszystkim bawiłam się nieźle jeżeli poza wszystkim
potrwałoby dłużej jeżeli w ogóle istnieje możliwość
pociągnięcia dalej na tym samym słodkim debeciku

zawodzi smutna próba wykupienia się skrzynką
nieśmiertelnych browarów bo pustka nie zna odroczenia
i zgasła cywilizacja w najodleglejszym ze stanów południa

chwilowo szczęśliwi choć komfort jest zawsze umowny
zagrożeni dożywociem próbują wynegocjować weekend
zanim przejadą się ze skutkiem śmiertelnym

autostradami, wielopasmówkami cienia
co dla niektórych z nich są jeszcze w budowie


* * *

chciała okazać ufność przy pomocy zestawu ale
co to to nie powiedziało niebo nie ma mocy uzdrawiać
zamilknie nareszcie wtórowało mu słońce i wszystko pod słońcem

nieszczęsna lecz przecież nie całkiem zabita nie
wykończona jeszcze patrzy z nad krawędzi stuka obcasikiem
szelma wciąż krew w niej gra awangardowo jeszcze
powietrze łapie z wirtuozerią szczupaka czego płacze

niewierna której winy będą wymazane dopiero deszczem
bębniącym w szyby bieszczadzkiego domku gdzie na
maszynie przodków będzie tkała wiersze tylko dla siebie
zmyślała historie i zamiast kary wreszcie poniesie dar życia



ultra

wydaje mi się, że rozumiem wiersze, o których
kilka lat temu myślałam, że je już rozumiem.
wydaje mi się, że rozumiem również ciebie.
tak to się ułożyło, że zostałam sama.
ze swoją mgiełką, amfetaminą i perłami.
bo zrozumiałam także piosenki.



widokówka w kopercie

                                                                  dla DF


to, co nazywają życiem literackim potem niepotrzebnie
przekładają na życie. przekładając, tłumaczą.
taki jakby recycling. i można mówić „zrób to" bez zażenowania

wzruszająca przeszłość; niosła wino w plastikowych
kubkach jeszcze nie z myślą o trójosobowym
łóżku, cała w trudach kultury, w pociągu, we łzach

dużo chodzimy, dużo jeździmy taryfą. robimy to
w dobrych hotelach, w średnich hotelach, w mieszkaniach,
na podłodze, w myślach, z innymi ludźmi, przez telefon

cytuję z wyobraźni, bo zamiast lornetki dostałam
mikroskop. od tłumaczeń mamy kolegów ekspertów.
jest rozbieg, jest odskocznia, dedykacje i pocztówka z juliette.

jest głupia zazdrość o przeszłość która się jednak nie m(ie)ści
jest wstyd i wyrozumiałość, pensjonat w górach sowich,
redakcja poczytnego pisemka, nagle dziwna obcość


i pierwsze święta bez najlepszych życzeń. podnoszę wzrok,
niebo jest puste, nie spada i widać ten oto świat,
z którym będziemy w kontakcie.



forsa & farsa


świnie w kinie, konie w kozie, psy w jury? ciężki chleb przekładu.
„intoksykacja" w „klo" z użyciem lustra i banknotu „sto"

czarnoskóra gwiazda ginie tragicznie w wieku 22 lat
Że na koniec się dowiem Ot tak się toczy świat (?)

Baker Street zgodnie z przewidywaniami śpiewa G. Rafferty
za to One night in Bangkok okazuje się numerem The Chess

mało, że ja; Ty to też ktoś inny!
czy sąsiadeczka przekroczyła próg? wlazła przez balkon?

słuchała czarnoskórych gwiazd gdy kochaliśmy się głośno (ja)
i bez zabezpieczenia (bo ironia ma swoje granice?)

producentka telewizyjna pyta o dane
jej asystent wyskoczył po paracetamol (parter)

zapałka zgaśnie właśnie gdy popatrzysz; Marianne Faithfull
przemyca wrzesień,

ale to marzec jest gorszy odkąd trzymam w „czaszy" chińską kulę;

demi-seki nie smakują mi jak jedynego popołudnia
gdy granatowy szlafrok stylowo wedle broadwayowskiej sztuki

opadł i nie pożałowałeś że zwracam się do Ciebie wyłącznie
za pomocą tytułów wielkich dzieł epickich;

od Brand New Heavies we Wrocławiu wolałam Alphaville na Wybrzeżu
neony baru czynnego w trakcie seminariów z kultury

(która już nawet w kiblu nie umie obejść się bez cyfrowej kamery)

mówiąc o płci sztuki do trzech kamer liczę że zdejmują
ten, o ile istnieje, lepszy profil

pieniądze i nadzieja w szkle skoro na przejściach Nowy Świat
po latach odtwarza ten dialog

nie będę pisać, że mamy romans skoro już nie mamy
jednak na epitafium wciąż mi za wesoło

kiedy z klamerkami i skrępowanymi na plecach rękami
patrzę z 36 piętra hotelu na smutne ośnieżone miasto

w którym sny mają zawsze przepisową długość
tabletki pomagają a nasz czas się kończy


                                                                              Gliwice, Kraków, Warszawa,
                                                                              grudzień 2003/styczeń 2004