Wiersze
Andrzej Sosnowski




Latem 1987

A było tak, że twoja śmierć usiadła w moim cieniu,
żeby się o mnie oprzeć, odetchnąć moimi myślami.
Zerwałem się z miejsca, szukałem słońca w zenicie.
Uzbroiłem się po zęby w humor i witaminy.

Wzruszyłem ramionami i strzasnąłem duszę,
zerwałem czarny bandaż, czarną łunę z pamięci.
Dodałaś mi polotu. Jadłem owoce garściami.
Mikroelementy stanęły na straży komórek.

Szybko, celowo chodziłem, od sprawy do sprawy,
wskoczyłem nawet w ślub nucąc epitalamia.
Zacząłem nawet ćwiczyć: biegi, pompki, sprężyny -
i żadnych nadużyć na niewczesny umór.

To dni były na umór, a każdy sen wściekły
po aurze przywidzeń i zawrocie zmysłów
jak wielki napad na powierzchnię ziemi,
kołatanie ciała, żeby wejść w zimową kwaterę.

I goniłem w piętkę, traciłem wysokość,
gubiłem krok i miarę, i traciłem oddech -
zgubna poriomania, szalone podróże -
nie z Bordeaux do Nurtingen, ale zawsze.

Ziemia pod stopami wszędzie taka miękka -
czułem, że stopy grzęzną w niej po kostki.
A w nocy - łóżko było jak zapadnia
i bez szmeru usuwało się spod ciała.

Później luki w pamięci, zapatrzenia w okno -
tam mała dziewczynka w bloku naprzeciwko
uśmiecha się z żyletką pomiędzy zębami.
Myślę o jej chłodnych pocałunkach.







Biebrza, Czerwone Bagno

Potrzeba dobrodziejstw: krótkie dni,
wartkie lata, kiedy życie wieczorem
wypada z torów języka i przystaje nieme
u naszych stóp, łasi się i je z ręki,
są do niczego. To tylko nerwy, mówisz,
a wokół szaleją bladolice burze
jak błyszczące ekrany.

Wychylić się przez okno powiewając
białą chustką na piorunochronie?
Albo wycieczki, też coś, np. słynna wieś
lecz cóż znowu? Chłop pod dobrą datą
kosi gwiazdy, a dziewczę rzewnie kocha
kastet chłopca i jego dolary? Wieś
kaput. To już ostateczność, mówisz,
usiąść nad Biebrzą i moczyć kij w wodzie,
z butelką zamiast haczyka.

Przez całą drogę śpiewaliśmy psalmy.
Twój przegląd tamtych dni na palcach
jednej ręki, ile ci wyszło? Spójrz,
tęcze rosną w czterech rogach świata
kiedy wchodzimy lekko lewa prawa
w błękitne przestrzenie ozonu.
Nasze uśmiechy lecą w złote tło wieczoru,
nasze rozkazy śpią pod kopertami zegarków.
Płoniemy cicho jak torf.







Spacer przed siebie


Czy zasłużyłeś na górnolotną fikcję
tego życia bez faktów, ten wszędobylski sens?
O zmroku megafony wydają sekrety
słowa gór ponad które nie wybiega słońce
i w rosnącym szumie nasłuchujesz orkiestry
karnawałowych festynów: żonglerzy i pajace
ruszają w arterie, dzwonki i czynele
brzęczą jak obłok jednodniowych muszek.
I serce robi w tył zwrot, i rozum idzie w rozsypkę
kiedy świat ciemnieje w oczach, a one pierzchają
stropione, tulą się pod powieki albo chowają
pod krzaczkami brwi, bo mają dość już, dość.
Z pewnością nadchodzą czasy szczęśliwej niewiedzy.
Z pewnością byłeś w błędzie, jeżeli myślałeś
że jednak się kręci wokół jakiegoś piękna,
choćby pośladków, albo polityki.
Znaczenie pcha się drzwiami i oknami, ot,
taka spłuczka. Spłuczki, sączki, spluwaczki,
aliteracja, niewydarzone rymy, pył i kurz
avant tout choses, który zupełnie góruje,
zwłaszcza kiedy słońce uderzy znienacka
i postawi go dęba jak włosy na skórze rzeczy,
te aryjkę nicości, aurę rzeczy.
Kiedy więc przestanę upadać w te światy?
Kiedy spuścisz z tonu i zaczniesz prząść cienko,
kiedy spróbujesz ułomnych pejzaży, kątem oka
spojrzysz, zbierzesz skrawki przydrożnych spraw,
znajdziesz punkt i z punktu zdejmiesz przyrodę
ze stanowiska. A potem na spacer
z kieszeniami pełnymi forsy i wonnych chusteczek
na wszelki wypadek. I wchodzisz w wieczór
jak w strzelistą aleję, w ciemności powietrze
gęstnieje od widm: ich głosy pulsują
niby rechot żab, wysoki hymn komarów.






Życie na Korei

Może już czas powołać się na szczęście,
może nie przyprą cię do muru, może nie staniesz
oniemiały z ustami spiętymi wstydem gęsto
tłumacząc się z anachronizmu. Tylko pomyśl:
twoje prędkie słowa są znowu przeczuciem
upalnych żniw i tego zachwytu o zmierzchu,
kiedy ruszają tańce, oszołamiające
antycypacje tych zdawkowych miłostek
orzeźwiających jak cierpkie jabłuszko,
które zrywasz od niechcenia przechodząc przez sad,
nadgryzasz i odrzucasz. I życie jest tak nagle
rozkosznym przeciąganiem się, protekcjonalnym
ziewnięciem do słońca: już tu jesteś
staruszku? I wy, kochane ptaszyska?
Tak. Proponuję obrządek i pacierz,
i martwię się. Oby ci się udało,
obyś nie zemdlał na szynach, na których dni
grzmią w błyszczących sleepingach,
a noce stoją w wagonach towarowych
pod sygnałem. Rozum troszeczkę przysypia,
zmysły zajmują kolejkę i znów biorą mnie
bardzo piękne sprawy: jabłka, woda, mleko,
przeczyste powietrze. A kiedy pojmiesz,
że na ten czy inny kwadrans absolutnie
nie zasłużyłeś, będziesz mógł się napić,
pogruchotać sobie świat i nareszcie
zreflektować się.







Jesień

Oni też przekraczają miarę, burmistrz i elita,
przysyłając listy pełne świetnych ofert
życia tak zawrotnego, że blask na peronach
gra jak pozytywka i ktoś parska śmiechem
kiedy wiatr podrzuca liście i odsłania krew
którą skryło złoto jesieni. I chce się płakać,
bo cierpimy oszczędnie pośród znacznych ofiar.
Ale ktoś komuś tłumaczy, że żyje zachłannie
przeskakując z nocy w pospieszne poranki,
a ktoś tłumi skowyt wkładając wieczorem
ironiczny uśmiech jak dwurzędowy garnitur.
I tylko jesienią zdołasz poznać ideoplastykę
snu, co wyrasta na zboczach powietrza:
in girum imus nocte et consumimur igni
(w koło idziemy nocą i trawi nas ogień).







Trop w trop

No i ogień dogonił nas w połowie drogi
i klapser już za moment da nam sygnał.
Broczyliśmy, wróć, kroczyliśmy a teraz
w nogi i z górki jak woda na młyn
bez powietrza i bez ziemi, byle było
o czym śnić. To proste jak piosenka,

tyle serca, taki gest. Ale czy ten
na wysoki połysk i pozór różnobarwny
sznureczek dni, kalendarzowe kartki
błyskające jak egzotyczne znaczki
w klaserze to był nasz lont, bazyliszku?
Obawiam się, że ładunki mamy przy sobie.

Obawiam się, że stajemy w obliczu, sir.
Błysk zapałki. Hieni śmiech i światło
wybucha na twarzy. Bang. Publiczność
nakrywa się nogami. Bohater
odjeżdża w fatalnym świetle
oglądając się na zgliszcza imperium.

Łuna błyszczy w oczach jego narzeczonej.

A my świecimy nieobecnością, neonki
w zapuszczonym akwarium. Ten dźwięk,
burdon, kiedy zacząłeś go słyszeć
pod słynną melodią do snu czy może z góry
przyjąłeś, że tło nie gra roli? A jednak
nawet przez sen zostawiasz ślady i tylko
niektóre z nich są całkiem jasne jak coś
co nie przypomina krwi lub nią nie jest.







Chodź

J.

Czy pamiętasz swój naprawdę pierwszy
raz i jakie to było trudne? Kluczyk, rząd
światełek na tablicy i nagle muzyka
rośnie nam u ramion i poważniejemy
jakbyśmy naprawdę mieli się rozbierać.
Och, to nie żarty lecz sto na godzinę
w kółko w garażu w podziemiach hotelu.
Jakby ktoś nożem wodził cię za nos.

Jakby ktoś brzytwą głaskał cię pod włos
na gardle, pozwól, że ja to zrobię, lubię
brnąć w nieznane. Ot, paskudna sprawa:
nasza prawda była tak mało prawdziwa
więc poszukaliśmy trochę innej prawdy
wewnątrz zabawki - kółeczka, sprężyny,
wszystko tak proste, a nie da się złożyć.

I teraz życie bardziej przypomina
powrót ze schronu po nocnym nalocie.
Pył już opada, trzesz czerwone oczy
i uśmiech kierowcy w krzyżyku lusterka
znów zawisł nad nami jak błogosławieństwo
na drogę. Idzie o gardło. Mała kierownica
wiruje jak śmigło a obraz zastyga
w taśmę z tamtym sensacyjnym filmem
na który w szkole nigdy nas nie wzięli.
Te twarze o skupionych uśmiechach,
te włosy muskane przez wiatr,
pamiętasz? W mgnieniu oka ból
ścina to wszystko, zagryzasz wargi,
usta odwracają się z jękiem, uśmiechy
rozpryskują jak zimne ognie.

Odrębnie będą omówione oceany.







Tachymetria

Kiedyś te domy przejdzie wiatr
szyby nabiegną tęczą jak wodospad
obudzimy się w zimnych pokojach
zdjęcia sfruną ze ścian i rzecz
nie przyzna się do rzeczy i głos
załamie się gdy cyfry na tarczach
zamienią się miejscami
teraz tak jest że mamy wiatr
niech już zostanie na zawsze

I na czworakach poszukamy starych
listów i jak pajęczyna będzie czas
na mojej twarzy jak zetlałe płótno
farba na twoich palcach Uważaj
nie skalecz się Pleśń jest dobra
siwy chleb pajęczyna i słońce
A słońce wejdzie po schodach
i wyskoczy przez wybite okna
teraz tak jest że mamy blask
niech już zostanie na zawsze

A życie będzie nocą na horyzoncie
łuną otoczoną pierścieniem neonów
i autostrad Saturn Dziecko bez tchu
przybiegnie nad krawężnik W oczach
błyśnie aureola z aut więc wróci
żeby nam śpiewać nowinę lecz my
będziemy przetrząsać pola i pleść
szare ogniska z folii
teraz tak jest że mamy mróz
niech już zostanie na zawsze

Czujesz ten błysk w węźle gardła?
To czułość Już nic nie pamiętam
Słońce leci z zachodu na wschód
stawia nam włosy na głowie i robi się
tak ciepło wyciągnij dłonie
W te domy w końcu włożą dynamity
i obłok będzie jak wzruszenie ramion
popielaty upadek jak ukłon
teraz tak jest że mamy strach
niech już zostanie na zawsze







Grimoire

Wczoraj elektronicznie namierzyłem rybę.
Wzięła mnie. Po prostu wziąłem i skoczyłem
w szmaragdową toń naszego zbiornika
jak stałem, nokia piszczała nieprzytomnie,

woda pękała na moich oczach pod ciśnieniem
tysiąca nasłonecznionych akwariów,
i było lato, ekstra, a może wręcz ultra

light, mam na myśli światło, i wkrótce
słońce krwawiło w górze jak peleryna supermana
i sączyło się za mną jeszcze jakiś czas
żyłkami ostatnich promieni,

więc zdążyłem pomyśleć: żegnaj, kołowrotku,
ja tam w dole już widzę suwerenną błystkę
boskiej imprezy i słychać głos oceanów
a strumienie małych rybek dalej mienią się

w oczach, jak te pończochy hologramki,
które tak efektownie lśnią na głowach rozbójników
wskazując drogę do ich kryjówek nawet

w nocy, bo diamentowe smugi w powietrzu
utrzymują się przez dziewiętnaście godzin,
więc nasze miasto ma wygląd fosforyzującej krzyżówki
bezustannie rozwiązywanej przez policję,

żegnaj. I pomyślałem na głos -

och.

(Ostatni pęcherzyk powietrza wystrzelił jak korek.)

I zreflektowałem się: nie mam ze sobą listu.
Satelitarnie zostanę wzięty za butelkę,
a ja nie mam listu, nawet trzech pierwszych liter
nazwiska, nawet inicjałów, które po angielsku
stanowią monogram poezji.
Nie mogę też zrobić rekina,
bo mam zęby jak szara ruina
kilku niedopałków w popielniczce,
ani delfina, bo nie umiem pływać,
ani łabądka, ani nawet pieska
bezdrożnego, więc z czym do kamery,
i
gdzie jest moja jedyna głębinowa ryba,
jej lucyferyna, jej bioluminescencja,
i skąd w takim razie to dziwne zatrzęsienie
światła na głębi i w moich śpiewających płucach,
i między wierszami. Właśnie.
Skąd tyle światła?
Głębinowa elektrownia? Wembley na dnie?
Podwodne wydanie Pegaza?

I wtedy znikąd wyłania się ten srebrny facet
z lirą i mówi: Excuse me, sir. My name is Bond,
James Bond. Może górę zainteresuje mapa
tutejszego dna, którą mam na ukończeniu,
a myślę, że moglibyście zrobić mi legendę.
(A dreszcz szedł - taki miał w sobie głos ogromny...
Choć blady był i jakby nieprzytomny...), więc
- Dnia? - zapytałem. - Mapa tutejszego dnia? -
gdyż niełatwo o dobrą artykulację pod wodą.
A on na to: - Zapraszam na skromny posterunek
Wernyhory. We trzech zaczniemy gruntowne obrady
na temat wszystkich jasnych głębi, co nas gubią.
Trzy możliwości widzę w trójcy zwięzłych pytań:
Sama legenda czy też sama mapa?
Może możliwość samej tylko mapy?
Może też sama niemożliwość dna?







Love Parade

A gdyby wcale nie można było się pokazać od...

z żadnej strony? Jaka piękna szkoda zachodu,
dewaluacja światła, luster, migawek, czasu
kantowanego, brzemiennego w spoty. Pan kret,

koledzy. Nawet on ma swoją dynamiczną stronę,
która demonizuje bliskich nieprzyjaciół. Niestety.
Trzymając z kretem i nie tylko w duchu

z kretem, osowiałym ciałem, ciepłym, cierpkim ciałem
zasysając tleny i bezustannie buldożerując, wymiatając
serwy, gejzery, krótkie piłeczki powietrza, negocjując

w sprawach apatii, mchu i tego jednego
jedynego korytarza eksterytorialnego
i bezwizowego, lekko, dywersyjnie licząc

we do this, we do that, krecie, gdy kret jest nagi i nie słucha,
dwa takie lite soprany, źle pokonfigurowawszy? Wstyd,
kaputt, "do łezki łezka" na bankietach i na mostach, skoro

cokolwiek pisze, guzik życie?
I kto nam to mówi? Kto tak płacze?
Pani du Deffand? Pani de Lespinasse?







Białe szaleństwo


Trzeba rozhuśtać mysz, a potem natychmiast naprzód
w szum lądujących świateł tych legendarnych maszyn.
Zaparkują ukradkiem jak bogowie w szatni systemu.
Musisz jednak się spieszyć, nie będą długo czekać,
za ciasny program, jak zwykle. Kompletuj amulety.

Przez calutką noc studiowałem aktualną mapę nieba
pogrążony w rojeniach o mojej kosmicznej dezercji
kolczykiem łzy w sercu i teologicznym uśmiechem.
Uchwalone, Panie. Folder firmamentu. Serwer
z papierosami. I coś nieziemskiego
na otwarcie oczu, ciemnych jak dżety gwiazd.
Tymczasem nie mogę wchodzić tu w szczegóły.
Twój głośny sekundnik wpycha mnie pomału
w mieszkalny kompleks wielkiej nijakości.
Twoje światło jak październikowy szron
kładzie się na moich powiekach. Ślepy
rozpęd. Ten pojazd to jedna łza, kotku.
Dynamiczny bolid. Ostry, bardzo jasny.

A syn mówi, że zaniedbuję operację Save As
i że wszystko kiedyś mi wetnie, i zobaczę.
Zachowaj jako, mówi. Jako co? To zależy.
Mógłby być jakiś adres. sos@now.ski ?







Black Fix

A pan? Udaje się pan za ocean?
O tej porze? W czasie roztopów? Co ruszę, sanki moje zaczynają szorować po gołej ziemi.
Leopold Buczkowski

Ludzie zaangażowani w jakiś pogrzeb nie idą na sąsiedni pogrzeb
który rysuje im się z gruntu mgliście i może poczekać
tyle że nie na nich. Tego dnia popłynęliśmy,
ale niedaleko: chimeryczne połączenie ze skarbnicą niewiedzy;
fontaź z fularu; wściekły pies; aromatyczny wieprz;
słowem bez reszty nam to lekko szło.
W łóżku gubiłem się w dociekaniach, kiedy przestanę się gubić
w "śniegu" lub innych obrazkach tego, co tak nieprzerwanie się sypie
jak szkło w bombardowanym mieście, kurz z ekranów i stacji
spływający po mnie jak uśmiechnięty złom. My,
kiedy mamy nad sobą schron i nieba, dożylne rozkazy,
czujemy się rewelacyjnie, wiedząc o blaskach i forach
w akcji, w której chodzi o straszny wrzask, sam szmal
ziemi, rozdzwoniony i szeleszczący w grząskich echach;
bez reszty słowem nam to lekko szło.
Ty - od trzech dni siedzisz w "systemie", w "zakamarkach".
Już histeryzujesz. Ściągasz nieboschrony, emulsje, pulweryzacje,
szukasz nowych formuł, płynnych metafor dla duszy. Nie ma duszy.
Masz taki rozbiegany wzrok, że pewnie już widzisz (a czasem jest
niemal pośmiertna dziwność konkretnych kolorów, złe granaty
niskiego nieba, dołem ciemna ruń oziminy w ukośnym słońcu)
i słyszysz coraz sprawniejszy warsztat ognia
i czas jak świst niebieskiej żyłki w przelotce
(słowem to lekko nam bez reszty szło):
"wszystko było jak nieporządne wiry na rzece, która by płynęła
bez żadnego określonego kierunku" - ale nic nie da się odkręcić,
prócz tego, że nie ma takiej, która by tak płynęła,
bo nigdy tak nie płynie, gdyż płynie inaczej.







Wiersz dla czytelnika

Zamglone jezioro. W drodze nad zatokę
mieliśmy deszcz na twarzach i poziomki w ustach.
Nic nie chciało się przetrzeć. Rzęsiste horyzonty.
Zapadał wieczór, zrywając czarny brezent.

Z czasem księżyc. Obok szkielet ryby,
czyli chmura, ale promienna jak ażurowy abażur.
A potem arkosolium w ścianie leśnego bunkra,
do którego prowadził nasz poziomkowy okop...
nie, to zbyt piękne. Inscenizowane
w chińskich półcieniach specjalnie dla ciebie.
Nie przygryzaj warg. Masz już krew na ustach.
To od tych poziomek. Chodźmy, nic tu nie ma.

Zorzynku. Co miałoby być, prócz tego, że nic?
Pamiętam deszcz kodów kreskowych w oczach,
kiedy zmieniłem cię w ćmę. Żegnaj.
Jak kokardka dymu wiążesz mi światło latarki,
miotasz się jak szalona i wpadasz w moje włosy.
W moich włosach nie ma schronienia dla ciem,
ćmo, moje włosy to piekło, ryzykowna przystań,
czarna matnia, Meduza, hańczańska rosiczka.
Teraz patrz. To hienady. Miej ostatnie słowo.







Jak zegarek pod poduszką


Więc spróbujmy wypełnić aplikację. To błąd,
ale gwiżdżemy na błędy. I wtedy błędy przybiegają
i odbiegają jak niepyszne, wzniecając tumany kurzu,
całymi stadami, bez inkryminowanego przewodnika.

A potem zanikają w istocie jako gatunek wymarły.
A człowiek dziś, cóż, bez filmu, bez radia, bez gazety.
Człowiek pełen różnych monotonnych właściwości.
Mówisz ty, mówię ja, dzięcielina pała

i sprawdzają się najpiękniejsze metafory.
Sklepy robią się przestronniejsze niż lotniska.
Bohr? Speer. Spójrz na te sklepienia, firmamenty.
Wielka bania z poezją. Chwytliwa drezdenka.
Piersi wolności w epokowych reklamówkach
jakby specjalnie wyprofilowane pod Bohdana.

A tu jest papuga w odbiorniku i naśladuje kantorek.
Proszę o troje paciorek. Proszę o troje paciorek.
Coś mi świta.
Life's a gas, nucisz i śmiejesz się do świętojańskich stoisk.
I do mean babe, odpowiadam, bo nie jesteśmy tacy młodzi.
Musimy od kogoś pożyczyć na papugę.
Telewizor podrzucimy w domu dziecka.

Najlepiej jest jednak zaatakowane przedmioty spalić.

Wydłubiemy ze środka papugę, sprzedamy kantorek,
sprzedamy paciorek, sprzedamy kontenerek szkiełek,
złotych nitek, miedzianych drucików, zielonego pierza,
taśmy magnetycznej z kontyngentem szlagierów... i

banieczka? A jednak skrzynia z papugą zaczyna nam
ewoluować, demoniczne biureczko strzela szufladkami.
Kołatek wyrywa się na wolność!
Więc hop na kołatka

i chodu.







Inaczej

Pociąg nurza się w tonach, skupione sygnały
na obrysach pędu - jakby ruch stanowił
nagłe terytorium o płynnych granicach,
pulsujący kontur puszczony po szynach
obłok stali, błysków, zgrzytów i kołysań,
plazmę ciepła drżącą jak meduzia plama.
Nieduzia plama? Tu pan przeszarżował,
trzeba opuścić skład. Serce, zapraszamy

innym razem, gdy minie daremne olśnienie.
Teraz musimy przerwać, bo mamy połączenie.
Valdi? Jakie nastroje dominują w sekcjach
postenwironmentalnych Desperados i Yassasineros?
Gościmy dziś w naszym łóżku samą pannę Tomiłek?
Panna T. odpowie na pytania państwa Milusińskich,
państwa Ciekawskich, chcemy rzec, konnaturalnie?

Słońce. Pan tak kocha znaczenia, a one tak wszędzie
tylko z miejscówkami w tak zwanym wąskim przedziale.
Pan niepotrzebnie wraca do tego dusznego przedziału,
chociaż można stanąć w korytarzu i otworzyć okno,
nadstawić głowę, wzrokiem odprowadzać błyski żaru,
albowiem tłuc się, słać sygnały i znikać pokątnie jest

rzeczą śmiertelnych, jak gdzieś może kiedyś napisał
niemiecki poeta? Nie jesteśmy niemieckim poetą.
Wild Thing grzmi pociąg, Gloria nadają podkłady.
(Ambulans spożywczy jak arka triumfalna;
wybieram dolny pokład, między napojami.)







Lekcja żywego języka

A kiedy ktoś umiera, mówimy, że jego życie
znajduje się u szczytu wielkiego wodospadu.
Wtedy płynni bogowie wybuchają śmiechem,
który słychać na sto, a nawet dwieście lat.
Śmiech ten nazywamy skądinąd "pocałunkiem kobry".
Zresztą powinno być "metrów" zamiast tamtych "lat".

A tu nie ma żadnej ścieżki, gąszcz i Windybały,
zagmatwane bezdroże, dalej uroczysko,
jednak Wiatrołuża, i żeremie bobrów.
Krzyczymy "żeremiii" i zbiegamy w jar.

Tu jest mała Kamionka, w której można się utopić.
Kamioneczka też rzeka, rzeka to radość człowieka.

Albo biegam po planszy z podniesionym czołem.
Aż nagle latający talerz wsysa mnie pod strop
jak piłeczkę pingpongową w bębnie dadalotka.
Mówimy: wybrał go sam los w bębnie superlotka.
Albo: może Nikt go nie skreślił. Jest pula galore.

Mówimy też "odszedł", "odszedł szybkim krokiem".
Wolelibyśmy mówić Ziiuu iiuu. Albo Ziiuu aauu.
Moi ludzie są przygotowani. Zaczęli chodzić po ziemi.
Kiedy klną, mówią tylko: Kurt Schwitters! Taki żal.







Moi ludzie

Moi ludzie nieswoi oddani są sobie
i dalekim wyrazom niesłownych radości,
które mają na końcu języka jak "wierny" talizman.
On fosforyzuje i oświetla smutniejsze fragmenty.
Co ja mówię,
całość. Moi ludzie w oddaleniu
nieco zastygają, lecz w bezruchu moich ludzi
odlicza się odlot - na wysokości bioder
dłonie rozpostarte, odsunięte od bioder
na słuszną odległość, wnętrzem
obrócone w dół. W sumie wyciszeni
w skrócie uskrzydleni, ledwie zbiegli biegli
skrycie w szybkich pojazdach na wszystkie
strony objeżdżają torowiska, aby rozgromić
sygnaturkę horyzontu. Jakiego horyzontu?
Różnych horyzontów.
Biada. Ale weto
jest? Dzwoneczki, lampki, semafory, śpiew
sieci na kluczowych zwrotnicach? Jest.
Jak szelest struny bez gryfu, ale jednak jest
...dobrze. Innym razem. Może innym razem.







Thrakt

Człowiek, który sobie poszedł
to nie jest człowiek, który do nas idzie. Dzień
zachodzi nad nim bez przesadnej glorii, dzień
innego człowieka, którego jeszcze nie ma. Sen
posyła mu snop cieni przez dziurkę od klucza,
ale nośny podmuch
zamarł na przedprożu. Weranda
pachnie jabłkiem, herbatą, biszkoptami,
martwym morzem jesiennego słońca, bo
ten, który poszedł, był tu tylko latem, ten
który jest w drodze, nie zdąży przed zimą.
Jednak zgrzyt klucza idzie w miesiące, jest
jak korytarz dla snu. Jak pomysł na drogę
inną, który zjawi się w półszepcie wiosny, gdy
dawny wiatr przybędzie tu znad rzeki. Wtedy
przepadnie klucz w trakcie nocnej przeprawy.
Każdy czas będzie pospiesznie rozkojarzony.

Taki jednolity w złocie jesieni, taki stromy
jak seledynowa fala, której przyszło się zatrzymać
z nawisem nad tym domkiem obok lasu. Ale nieobecni
ronią łzy przy pracy, w mieście, pomiędzy kawiarniami,
gdzie płynie dobre życie. Czas
na ballades et rondeaux.
Na - o ile łaska papieża - heterodoksje
nad filiżankami z kawą, przy likierach: - że tak
bezsprzecznie powinno być! Dopóki
miasto, zła infrastruktura, miota nimi jak młyn,
ludzie giną w przedbiegach bez halo symposion
w czasie sfingowanym. Czyżby zatarł się kres?
Anulowany w klubach i neonach? Jazzu
bezapelacyjnie coraz mniej. Hale tańca to kamieniołomy.
Z kolosalną żądzą zysku w pobliżu ścieżki zdrowia
kombinuje człowiek. Już dawno galerami
wypuścił się czas, znajdując porty w galaktykach
gwiazd, które jedyne potrafią się nim cieszyć. A
taki obraz na takie podobieństwo tak nie umie.

Czy istnieje substytut en masse? Nic z tych rzeczy.
Wszystkie klejnoty świata nie zamkną boskiej Astrei
w zegarkach. Piękne są jedynie zakątki w sekundach
głębszej ciszy w popołudniowej muzyce. Nadchodzący
marzy jednak o łóżku w dziurce od klucza, o smukłej
komnacie najwszechstronniej będącej w kontakcie
z okiem i krótką łzą czasu. I ja też tak chcę. Sen
oddycha wtedy nurtem rzeki i wiatrem
swobodnego ruchu tego, co w boskim sensie prawdziwe.
Ale jesteśmy, co zrozumiałe, wychyleni
z fazy, i wszystko dzieje się jakby za naszymi plecami,
nawet rzeczy fatalne, więc nie ma potrzeby udawać,
że potrafimy coś ująć. I w sumie
o nic więcej nie chodzi.

Biała werando pod lasem, salo telewizyjna w głębi,
gdzie tyle razy cieszyliśmy się miłym wieczorem,
uzgadniając, że przed snem rundka i rytualny papieros.
Ani słowa o łzach, jednak czułem czas na nadgarstkach
jak dziewczęce włosy i piasek. Jak z wysokiej zjeżdżalni
wpada się w noc pełną czasu i nie ogląda na basen, bo
mogłoby tam być nawet srebrne trzęsawisko żyletek,
morskich weteranek. Stąd dzisiaj
potrzeba syrenich reasekuracji
jeszcze w takim straszliwą ciszą prześwietlonym wraku.
Ciężko późno być dobrym kometą. Ot, co. Późna myśl
nie trzyma się żywiołu, który tak niedotykalnie płonie
w drżącym hinterlandzie gwiazd. Boskie urągowisko,
swoją drogą, ten eksperyment z pamięcią, i trawestacja.
Czyli z takim czasem, którego nigdy nie było i nie masz,
bo tylko szczęście to czas, kiedy ogarnia cię czas
jednokrotnie i może porwać bądź rzucić.
I każda młoda osoba błyskawicznie daje się rzucić,
żeby po prostu móc żyć, ale już tylko bez szczęścia,
bez czasu, w klimatach stacjonarnie nijakich. Poza
szczęściem w najlepszym razie zajmuje nas sztuka.

Tak odprowadzając świat, słuchając sitcomowego płaczu i
przeglądając się w tylu zaprzepaszczonych mostach; grzęznąc
w zdeprymowanych godzinach i będąc, z każdą chwilą, dalej
od czegoś, co w ogóle może być chwilą - oto boski paradoks
i hat trick. Odprowadzając świat
na pociąg? Od samego początku
z narastającą talią: chusteczek i pocałunków? Na dworzec
jak zwykle o świcie. Kto
komu mówi: niemal się zakochałem? Jehanne de France?

I tak jak szczęśliwość jest najdotkliwiej nieboskim stanem
imaginable, w którym Bóg wypunktował swoje antidotum,
tak ironia trafnie instantyzuje serce jako wielka tajemnica
niewiary, czyli głód nieskończonego szczęścia możliwego
jedynie w czasie, i to w czasie najtkliwiej śpiewającym.
Alleluja. Już zapowiadali przez megafon? Rzadko dziś
młodzież pochyla się nad różą; nie pragnie superlogo istnienia.
Lejek norymberski i butelka lejdejska są dla nich bez różnicy,
a właśnie takie rzeczy objaśniałem najwytrwalej.
Opóźniony pociąg ekspresowy X is falling down, et cetera.
Leżysz na peronie, który wisi jak weranda w pustym polu.







Blik

Że niewesoło a może wprost przeciwnie,
może wręcz przeciwnie, cokolwiek bądź
układa się przeciwnie? Deklarować wino,
czyli odmładzać, tak jak w wyrażeniach
pan był zdeklarowany i szalał do rana,
zdeklarowana pani musi się wyszumieć.

Lecz Stefan, który mówi "zdeklaruję wino"
nie ma na myśli powrotu do wyjściowej brei,
tylko żart z dobrego gustu i kolegów,
którzy przyszli na wino con paluszki.
Co począć? Cóż, nie da się począć, bo cząć
nie istnieje, przynajmniej w moim słowniku.
(Zdezintegrowany w trakcie teleportacji
nigdy nie pojawiam się po drugiej stronie.)

Teraz odpadam. Chciałbym cząć, tonować,
klarować, ale tonę i deklaruję bezustannie.
Co chyba znaczy, że tylko bez ust Annie
można będzie jakoś to zakomunikować.
Anno, komunikuję, komunikuję i komunikuję.
Albowiem używałeś licznych fraz wymiennie
dotykając niesłowności, które dyktuje życie.
Lecz kiedy mówiłeś życie, nie miałeś sukcesu.
Próbowałeś śmierci, lecz z podobnym skutkiem.
Musi być fifty-fifty. Gdyż nieprzerwanie mieszać
trzeba ten legendarny koktail, aż wreszcie wypali
i spłynie gorzką lawą w głąb stęsknionych gardeł
elektryzując wnętrza, które wiele znaczą
w sensie moralnym. To jest czarnoksięstwo.
Ale pani pięknie się myli, schlebiając konstrukcjom,
twierdząc, że tak nas mało do zniszczenia chleba.
A ja? Najskromniejszy karawan jedenastej klasy.
A pani? A pani jest moja filozofia życia.




Andrzej Sosnowski - ur. 1959. Poeta, tłumacz. Pracownik redakcji "Literatury na Świecie". Laureat nagród: im. Kazimiery Iłłakowiczówny, za najlepszy debiut poetycki 1992 roku, Kościelskich (1997), "Odry" za całokształt twórczości (1998), Fundacji Kultury (1994 i 1999), nominowany do Nagrody Nike (1997). Mieszka w Warszawie.

Opublikował tomy poezji: Dom bez kantów (1992) (wspólnie z Tadeuszem Pióro i Kubą Koziołem), Życie na Korei (1992), Sezon na Helu (1994), Oceany (1996), Cover (1997), Stancje (1997), Zoom (2000), Wiersze (2001) i prozy: Nouvelles impressions d'Amerique (1994), Konwój Opera (1999)

John Ashbery, John Cage, Ronald Firbank, Paul de Man, Harry Mathews i Ezra Pound - to tylko niektórzy z przekładanych przezeń autorów.